środa, 11 grudnia 2013

Maluszek i choinka


Ida święta. W około zaczyna się szaleństwo, wszędzie reklamy z kolędami i świątecznymi piosenkami zza oceanu. I dylemat wcale nie odwieczny – co komu w prezencie? Tak! Nie odwieczny! Choć zdawać by się mogło co niektórym młodszym, że i owszem. Ale jeszcze w czasach, gdy rok nazywał się na 198, czyli raptem te trzydzieści lat temu, pod choinkę można było kupić niemal cokolwiek, co kupić się w ogóle dało, bo i tak nikt niemal nic nie miał. Nie do wiary? Tak, nie do wiary, ale tak było. Pamiętam, że jako gdzieś tak dziesięcioletni chłopak miałem jedną naprawdę porządną zabawkę – resoraka, którego tata przywiózł mi z delegacji z Katowic. To był mój wielki powód do dumy (że go mam - tego resoraka, no i tego tatę!). Taki resorak, jakiego dziś kupisz za dziesięć złotych w byle sklepie. A Gwizdka? Czekało się na prezenty, a jakże. I to jak się czekało. Nawet bardziej, niż dziś. I dostawało się to, co rodzice (nie!! Gwiazdor!!) mogli dać. Jakieś klocki, jakąś tablicę i kredę, książkę. I było cudownie. Kocham swoje dzieciństwo. Ach, każdy kocha przecież. No w końcu było się młodszym o te kilkadziesiąt lat, to jak nie kochać. Ale ja pamiętam nie tylko to, ze byłem mały. Także to, że pośród otaczającej nas wszystkich materialnej mizeroty, na pierwszy plan wychodziły nasze uczucia i emocje. Moje dziecięce także. Co roku jednym z piękniejszych gwiazdkowych prezentów było dla mnie ubieranie choinki. Ten nastrój, znoszenie kartoników z bombkami ze skrytki w przedpokoju, najpierw lampki, potem ozdoby, potem wata i lamety, i te kolorowe światła i cienie na ścianie pokoju, w którym stanęła choinka. Nigdy tego nie zapomnę. Nie pamiętam już niemal żadnego prezentu, ale te światła i cienie i widok latarni oświetlającej tańczące płatki śniegu, widok z okna pokoju babci, tego nie zapomnę nigdy.

Kiedy przed chwilką usiadłem do komputera, żeby napisać ten post, to wcale nie o tym chciałem, co powyżej. Ot tak, jakoś się zapomniałem, poniosło mi duszę. Chciałem o naszych dzisiejszych dzieciach. I o tym, co może im sprawić radość. Właśnie z moją Iskierką kombinujemy, co mógłby Gwiazdor przynieść naszej najmłodszej pociesze. Półtora roku. Żoncia maltretuje tablet i pokazuje kilka fajnych pluszaków na baterie. Ten skacze, ten śpiewa, a ten powtarza to, co się do niego mówi. Super zabawki. Mikroprocesorowe. Mówię -  a może jakaś farma ze zwykłymi figurkami zwierząt – nie, starsza ma i starczy. A może zwykły pluszak przytulak? No co ta za prezent gwiazdkowy w ogóle… No dobra. Niech coś będzie na baterie, skoro już być musi. Ale niech będą też te kolorowe światła i cienie na ścianie. Żeby miała co pamiętać.

czwartek, 5 września 2013

Polska suwerenna tylko na jeden sposób



Jarosław Kaczyński straszy nas, że jeśli nie zapiszemy w konstytucji, iż nasze prawo jest ponad prawem Unii, to Polska straci suwerenność. Jego zdaniem już właściwie straciła. No, czyli zlikwidujmy tę Unię, pozamykajmy granicę. Będziemy wtedy wszyscy suwerenni. jak przed II wojną światową. I zabijajmy się, wysyłajmy na śmierć ludzi o byle kawałek ziemi, o byle grosz, o innego boga, o "honor". Tak jest fajnie wg prezesa. I nie mówcie, że on nie myśli o wojnach i o umieraniu młodych ludzi i dzieci na frontach. Nawet, jeśli mu to nie w głowie, to jest to NATURALNĄ konsekwencją cofania się do starej wizji Europy, do wizji w pełni suwerennych państw narodowych. Poza tym - oni (PiS) uwielbiają te chwile w Polskiej historii, kiedy umierali polscy żołnierze, harcerze, dzieci - czyż nie? Poszczególne stany w Ameryce (jako suwerenne jeszcze państwa) też się lały pomiędzy sobą tak długo, aż się zjednoczyły w jedną wielką, wielojęzyczną federację. I od tamtego czasu nie znają wojny innej, niż prowadzona poza granicami kraju (jeśli nie liczyć 11 września). My dziś mamy wybór - możemy stworzyć silną i nie znającą wojny Europę, albo możemy podzielić się znów na kawałki i czekać na moment zapalny, który kiedyś na pewno się zdarzy.

Jarosław Kaczyński walczy o głosy. Jak zwykle stawia na zagubionych, na niewykształconych, na nie rozumiejących, na tych, którzy zawsze winy za swój kiepski los szukać będą poza sobą, na tych, którzy wolą pasem dziecku na dupę przyłożyć, niż zastanowić się, jak mu wytłumaczyć, na tych, którzy zażartą kłótnię z wrednym sąsiadem sąsiadem i rodziną byłego małżonka mają głęboko w sobie. Takich ludzi jest w Polsce ciągle bardzo dużo. On o Tym wie. On głupi nie jest.

piątek, 29 marca 2013

Złego człeka łatka Piłata


To co z tym Piłatem, taki był niedobry? A co by było, gdyby jednak się nie ugiął pod presją tłuszczy i nie wydał Chrystusa na śmierć? Można rzec – nie byłoby Wielkiej Nocy, ale też nie byłoby Odkupienia. No to jak, to nasz chłop, ten Piłat, że dzięki niemu mamy Odkupienie, czy nie nasz, bo jednak to Odkupienie, to śmierć Chrystusa? To jest dylemat. Zwłaszcza, gdy weźmiemy pod uwagę to, co mówimy sami o tamtych wydarzeniach, że były one elementem Bożego Planu. Na swój sposób musiał też elementem tego elementu być i sam Piłat. Bez niego nie zadziałałby plan, nie byłoby zabawienia. I jeśli ja sam teraz zastanawiam się w duchu nad tym, jak to być mogło i dlaczego, to przychodzi mi taka jedna myśl – że Boży Plan zakładał kilka ścieżek rozwoju. Co do sedna był on może jednak próbą. Sprawdzeniem, czy jesteśmy raczej źli, czy dobrzy. I gdyby Piłat zrobił inaczej, gdyby tłum inaczej krzyczał, bylibyśmy może zbawieni już na ziemi. Bez umierania Chrystusa, i bez krzywd, jakie do dziś niewinnym niesie zło.

czwartek, 7 marca 2013

Wałęsa boi się tylko Boga

Tak, tak powiedział ostatnio były prezydent. Że przepraszać nikogo nie będzie i że boi się tylko Boga. A ja myślę, że Bóg, to akurat jest miłosierny i obawiać się Go nie trzeba. Bać powinniśmy się własnej głupoty.

czwartek, 28 lutego 2013

Czy wolno czcić obrazy i figurki?


Całkiem niedawno pewien facet wpadł do jasnogórskiego klasztoru i usiłował zniszczyć najbardziej czczony w Polsce obraz maryjny. Nie byłoby w tym może wiele dziwnego, gdyby wyznał potem, że jest ateistą albo nietolerancyjnym wyznawcą innej (zwykle pięknej w ideach) religii. Zrozumielibyśmy mimo oburzenia, gdyby wyznał, że czynem swym zwalczyć chciał wiarę w chrześcijańskiego Boga, że chodziło mu o ty, by ludzie uznali, iż skoro doszło do zbezczeszczenia czegoś tak adorowanego, to znaczy, że to coś, ten przedmiot, nie może być niczym szczególnym, że nie może być w nim boskich sił. Przecież gdyby były, to by do tego nie dopuściły. Jednak nie takie były tego człeka motywy. On powiedział po zdarzeniu, że chciał zaprotestować przeciw czczeniu wizerunków istot boskich, bo zabronił tego sam Chrystus. Czcić mamy Boga, a nie jego namalowane ręką ludzką podobizny. Miał człowiek rację, czy nie?

Moje zdanie jest takie – człowiek dojrzale miłujący świat, ludzi, a w ludziach Boga, nie potrzebuje figur, malowideł czy wizerunków. Nie są mu do bycia świętym potrzebne. Jednak nie oszukamy naszej natury – lubimy po prostu zmaterializować choć w części to, co czujemy, co siedzi w naszych duszach i w naszych duchowych przekonaniach. Dlatego człowiek od zarania dziejów tworzył materialne podobizny przedmiotu wierzeń, a często później te podobizny same w sobie obdarzał czcią i uznawał za boskie. I jest tak do dziś.

Więc miał ów agresor rację, czy nie? Otóż myślę, że on sam był do tej racji przekonany, a nawet obsesyjnie był z nią związany. I to było powodem pamiętnej napaści. Ale myślę też, że jednak w dużej mierze się mylił. Jak zapewne, czytelniku, zauważyłeś już z poprzednich moich wpisów, nie  jestem zwolennikiem kościoła katolickiego, jako organizacji i jako sformalizowanego tworu mającego przeświadczenie o nieomylności w sprawach związanych z nauką Chrystusa. Mam wręcz przekonanie o tym, ze kościół katolicki od setek lat jest koszmarnie daleko od tego, co chciał nam zakomunikować Chrystus. No bo mało w kościele zwykłej, szczerej,  prawdziwej miłości do KAŻDEGO bliźniego. Tak, ale tamten facet z Jasnej Góry racji nie miał.

Nie jest błędem kochanie Boga (jakkolwiek ktokolwiek Go rozumie) dzięki obrazom, a nawet poprzez obrazy, błędem jest kochanie obrazów. Jeśli więc patrzymy na obraz jasnogórski, jak na okno, przez które łączymy się dobrem i miłością absolutna, to to jest wspaniałe. Jeśli zaś klękamy przed tym obrazem i myślimy sobie, że on sam jest istotą boską i przedmiotem naszych wierzeń, to zamieniamy go w bożka, a siebie zamieniamy w pogan.

Człowiek często nie potrafi żyć duchowo pięknie bez symboli tego, co go uduchowia. To dlatego tak wiele powstaje obrazów, rzeźb, a nawet całych świątyń. W istocie nie są one potrzebne do bycia dobrym człowiekiem (nie są więc konieczne do życia zgodnie z nauczaniem Chrystusa). Jednak symbole te  co niektórym, tym słabszej, mniej świadomej wiary ludziom (a jednak gorąco wiary i Boga pragnącym) bardzo w byciu dobrymi pomagają. I jeszcze jedno. Siła wspólnoty. Taki obraz potrafi skupić przed sobą naprawdę wiele dobra. Owszem, wiele osób klęczących przed nim uważa się tylko za dobrych, a w istocie nienawidzą szczerze sąsiadów, niektórych znajomych a nawet członków rodziny lub kogoś, kto wręcz właśnie klęczy obok. Jednak wiele z kłaniających się Bogu przed obrazem ludzi, to ludzie dobrzy naprawdę i jeśli są ich setki, to to połączone, zebrane razem dobro może mieć szczególną moc. I często taką ma.

wtorek, 12 lutego 2013

Benedykt XVI abdykował - no to co teraz z nami będzie???


O co ten cały hałas? Nie wiem. Normalny, na dobrą sprawę zwykły, starszy człowiek uznał, iż obowiązki, jakie ciążą na nim z racji pełnionej funkcji są dla niego nie do udźwignięcia i odpowiedzialnie postanowił złożyć wymówienie. Po prostu. 

Owszem, stanowisko to dość ważne dla ludzkości, bo to urząd papieża, szefostwo jednej z największych na świecie organizacji. Na dodatek organizacji, która ma realny, niemały wpływ na życie zrzeszonych w niej ludzi, oddziałując wprost na ich poglądy w dziedzinie etyki, na podejmowane przez nich najważniejsze życiowe decyzje, na to, co dla człowieka chyba najważniejsze – hierarchię wartości i podział na dobre i złe. Ale to ciągle zwykła decyzja o rezygnacji człowieka z wykonywanej funkcji, i nic więcej.

Owszem, dla wiernych Kościoła Katolickiego może mieć znaczenie odpowiedź na pytanie „dlaczego?”. Jednak, wiedząc, znając historię urzędu papieża i historię całego kościoła (rozumianego nie po chrystusowemu, a jako organizacja stworzona przez ludzi) pewność mieć można, że prawda albo jest trywialna (zły stan zdrowia, niedopasowanie psychiki do specyfiki urzędu itp.), albo nikt nigdy jej nie pozna lub przynajmniej nie będzie mógł być pewien, że ją zna.

Pamiętajmy, cała watykańska organizacja, wszystkie reguły, jakie nią rządzą, zostały stworzone PRZEZ LUDZI. Ludzi, a nie Boga. Ja osobiście, mam wrażenie, że odkąd tylko zaczęła powstawać (już u zarania będąc przesycona chciwością, rządzą władzy i fałszem), wprawiać mogła Boga jedynie w złość (o ile gniew jest czymś, co Bóg może odczuwać). Dziś Watykańskie państwo, wraz z całym kościołem, jaki reprezentuje, rządzi się wielkimi, opasłymi tomami zawierającymi tysiące przepisów, praw i prawd, z których 99,9% wymyślono tu, na Ziemi albo po to, by sprawniej zarządzać duszami i łatwiej sprawować i utrzymywać nad nimi władzę albo, może i nawet czasem w dobrej wierze, próbując w sposób całkiem nieuprawniony interpretować to, co mówił do nas sam Chrystus.

Tak, to my, ludzie, przez ostatnie dwa tysiące lat stworzyliśmy sobie nowe prawa, całkiem na wzór tych starych, które Jezus przyszedł właśnie obalić i w miejsce których zaproponował nam to jedno najprostsze – miłujcie się wzajem. To my, ludzie, ustanowiliśmy urząd papieża (nawet, jeśli Chrystus jakoś szczególnie namaścił Piotra, to nic nie mówił, żebyśmy mu na siłę szukali następcy), W tym kontekście dziwi konsternacja wyrażana tym wielkim, powszechnym „O jejku, CO TERAZ BĘDZIE???”. Normalnie będzie. Nawet, jak kościół katolicki ma pewne braki w swoich księgach i nie bardzo wie, jak sobie z sytuacją poradzić, to sobie księgi raz dwa pouzupełnia, utworzy nowe interpretacje starych interpretacji i wszystko będzie OK. Pomyślicie może, że jestem przeciwnikiem urzędu papieża, że sądzę, iż kolejnego nie powinno się może wybierać, a kościół powinien upaść. Nie, to mylne przekonanie. Jestem rozgoryczony tym, co kościół katolicki, przez niemal dwa tysiące lat, zrobił z piękną i prostą nauką Chrystusa, jak ją wypaczył powodując, że dziś miliony ludzi wykonują nakazy i zakazy narzucone przez duchowieństwo sądząc, że postępują tak, jak chciałby Jezus, a w istocie postępują nierzadko dokładnie odwrotnie. To wielka, niewybaczalna wina kościoła. Natomiast wiem doskonale, że gdyby dziś kościół katolicki rozpadł się, gdyby zabrakło mu przywódcy, to byłaby to wielka katastrofa. Katastrofa polegająca na chaosie. Bo dziś wielu, pozbawionych etycznego i duchowego, osobistego przewodnictwa kościoła, pogrążyłoby się w absolutnym wewnętrznym nieładzie, a z tego mielibyśmy tragedię o niespotykanej dotąd skali. Więc niech będzie nowy papież, niech trwa kościół. To dziś, skoro sprawy zaszły tak daleko, jest potrzebne wielu wielu ludziom. I tak się stanie, to żaden problem. Gorzej, że byłoby cudownie, a nie będzie, gdyby ten kościół zechciał wrócić do korzeni, do Ewangelii, do słów Chrystusa. Gdyby zechciał zauważyć, że absolutna większość praw, jakie ustanowił, to prawa z palca wyssane, nie osadzające się w tym, do czego Jezus chciał nas przekonać. Gdyby Watykan zechciał zobaczyć, że prawa te są swoistym aktem bezczelności wobec samego Boga, bo wynikają zwykle z prób INETRPRETOWANIA bożych słów. Bóg, powiem to po raz wtóry, gdyby chciał, żeby prawa kościoła wyglądały tak, jak je kościół „wyinterpretoewał”, to byśmy już takie gotowe od Boga owe prawa dostali.

Przysłuchajcie się dziś dyskusjom, jakie przetaczają się masowo przez wszystkie stacje telewizyjne. Wypowiadają się wierni, duchowni, dziennikarze „od wiary”. Przysłuchajcie się im dobrze. Padają tysiące słów. Czy słyszeliście, żeby ktoś, ktokolwiek, choć w jednym zdaniu, zacytował CHRYSTUSA? Nie? Przecież sprawy idą o najważniejsze dla kościoła, rzec można egzystencjonalne sprawy, prawda? I w takich sprawach nie ma miejsca na choćby jedno zdanie tego, którego ukrzyżowaliśmy i który dał nam prawdziwą wiarę? Nie dziwi Was to? Nie uświadamia, jak strasznie daleko jest dziś kościół od Chrystusa? Jak w istocie nadal go krzyżuje? Te gadające głowy gadają o wszystkim, prognozują, interpretują przypadki historyczne, zastanawiają się nad tym, co przepisy kościoła itd., a w ogóle nie mówią o najprawdziwszym prawie bożym. Miłuj bliźniego swego. I Boga miłuj. Wszystko jedno, kto będzie Tobie w tym miłowaniu przewodził. Miłuj. Każdego. Żonę, która czasem potrafi dopiec, męża, który o wszystkim zapomina, dzieciaczki rozwydrzone czasami, rodziców, choćby Cię wnerwiali niedzisiejszością i wtykaniem nosa w nie swoje sprawy, sąsiada, za którym nie przepadasz i który obrabia Tobie tyłek na osiedlu, byłą/byłego (jeśli masz takiego kogoś), choć to bardzo trudne, szefa w pracy, żula pod mostem, po prostu miłuj. Miłuj, znaczy SZCZERZE dobrze życz. I, w ramach rozsądku i możliwości, pomagaj, gdy trzeba. To wszystko. Bardzo proste i bardzo trudne zarazem. O ileż łatwiej szanować tych, którzy myślą tak, jak my, a sponiewierać w myślach tych, którzy sądzą co innego. Jakże łatwo dobrze mówić o tych, co wierzą tak samo jak my, a tych, którzy ośmielają się wierzyć inaczej, wprost tępić. O ileż łatwiej pójść do spowiedzi, poopowiadać trochę nie wprost księdzu o tym i tamtym i czuć się rozgrzeszonym, niż żałować wyrządzonych krzywd naprawdę i pójść do niego, tego, komu krzywdę wyrządziliśmy, pójść z otwartymi ramionami i poprosić szczerze o przebaczenie.

A wracając do abdykacji Benedykta XVI – czy ktoś może mi powiedzieć, o co chodzi w tym porównywaniu go do Jana Pawła II? Porównywanie i próba wywyższania jednego nad drugim, nie mówię teraz o papieżach, mówię ogólnie, to jedna z podstawowych metod działania zła. A do papieży znów wracając – to nie ma sensu! Mówią, że Jan Paweł II mimo bardzo ciężkiej choroby pełnił funkcję do końca, więc był wielki, a benedykt XVI lekko tylko chory, choć stary, fakt, niemal zwiał z podkulonym ogonem z papieskiego tronu. Co za bzdurne porównania. Ludzie, tu nie chodzi o zdrowie. Tu chodzi o psychikę. Nie każdy może robić wszystko. Josef Ratzinger nie potrafił sobie nie tyle ze zdrowiem poradzić, a z gigantycznym rozdźwiękiem pomiędzy tym, kim jest w środku, jaką ma psychikę właśnie, a tym, czego wymaga od niego posługa na spiżowym tronie. Tak sądzę. I szanujmy go i dobrze mu życzmy. Po prostu.

czwartek, 7 lutego 2013

Kiedy facet bije kobietę


Dziś w Trójce było o tym, że faceci leją i gwałcą kobiety. Często swoje kobiety. Bo myślą, że jak się mówi, że są ich, to że są ich tak samo, jak kozy w nosach. Wnioskują tedy, że mogą, kiedy chcą, robić z nimi, co chcą. Przepraszam, nie wnioskują, ta czynność ich przerasta, oni tak mają nakładzione do łbów.

W audycji było powiedziane, że mężczyźni w Polsce nie uczestniczą niemal wcale w inicjatywach związanych z piętnowaniem przemocy i agresji wobec kobiet. Podobno powodem jest to, że boją się reakcji kumpli, że męska część ich towarzystwa potraktowałaby to, jak zdradę płci. Myślę sobie -  jak można zdradzać płeć tolerując przypadki debilizmu wśród tejże płci? To jest jakiś totalny absurd!

JA, jako MEŻCZYZNA, mówię tu teraz całkiem otwarcie – AGRESJA MĘŻCZYZN WOBEC KOBIET JEST KRETYŃSTWEM I WYNIKA WYŁĄCNIE Z PSYCHICZNEJ SŁABOŚCI LUB NIEPEŁNOSPRAWNOŚCI PRZEJAWIAJĄCYCH JĄ MĘŻCZYZN.

Tak, kolego. Lejesz żonę? A może znęcasz się nad nią psychicznie? Masz z tego frajdę? Jesteś debilem. Przykro mi to mówić, ale tak jest. Przykro mi nie ze względu na ciebie, ale za względu na nią. A wiesz, dlaczego? Bo ona być może ciągle cię kocha. Tak, tez głupia, bo już dawno powinna cię zostawić, a na odchodne powinna walnąć cię w pysk. Ale nie zrobi tego, bo tak ją nauczono.  Mówiono jej – znajdź sobie za wszelką cenę jakiegoś faceta, a jak już znajdziesz, to się go trzymaj. I jak powiedziano w audycji – nie bije i nie pije? O, to masz szczęście. Bije i pije? No, to gorzej, ale i tak ciesz się, że go masz. Tak ciągle jeszcze radzą córkom ich własne matki. NIE!!! Bije i pije? Jest chory! Potrzebuje być może pomocy, ale Ty kobieto nie jesteś niewolnicą, możesz czuć się w obowiązku pomóc, ale nie masz obowiązku poddawać się domowym egzekucjom!

Facet, który posuwa się do przemocy wobec „własnej” kobiety, nie powinien „mieć” kobiety. Taka prawda. Myślę sobie, że to nawet przejaw jakiejś usterki psychicznej. I byłoby dobrze, gdyby przemoc wobec kobiet (i dzieci też, oczywiście) nie była karana, a była bezwzględnym wskazaniem do leczenia psychiatrycznego. Tu nawet nie chodzi o to, żeby to była jakaś większa kara, ale żeby to  była większa przestroga i, mimo wszystko, jakiś przyczynek do zastanowienia. Bo wielu „prawdziwych facetów” nie boi się wcale więzienia, mówiąc szczerze, większość jest pewna, że ich super męskość pozwoli im na to, by uroków celi więziennej nigdy nie doświadczyli (no bo co to takiego, grzmotnąć raz żonę po plerach, albo „pokochać” się z nią, gdy akurat ma zapalenie płuc i ledwo żyje). Nie, widmo bycia przestępcą, to żaden dla nich argument, ale refleksja nad tym, że oto świat sądzi, iż są zwykłymi psycholomi których jednak czeka leczenie, no, to mogłoby część z nich zatrzymać. 

Jak już powiedziałem, jeśli facet choćby czasami znęca się nad kobietą, to nigdy nie powinien z żadną być. Bo to się bierze z tak głęboko zakodowanych idei (a raczej społecznych schematów), że tu nic nie pomoże. I żal to stwierdzić, ale to w głównej mierze skutek fatalnego wychowywania, złych wzorców, głupiej tradycji i… tak, moim zdaniem tak – złych wpływów wypaczającego w skrajny sposób nauki Chrystusa katolicyzmu. W każdym razie tego katolicyzmu z wiejskich parafii. Ale nie tylko.

Facet leje babę, bo baba jest głupia, a on mądry. Zawsze mu tak powtarzali. Jak był malutki, to tak mu mówili – nie daj się nikomu! Kumplom, jak Cię leją, to się nie daj i wal ich po łbach jeszcze mocniej! JESTEŚ FACET! NIE BĄDŹ BABĄ! No, więc faceci, to ci, co leją, a baby, to ci (albo te), którzy dają się lać. Czyli jak ja jestem facet, no to ja jestem ten, co leje, a nie ten, co daje się lać. Proste? Proste. A kto jest mądry? Facet. Jak by baba mogła być mądra, to by mogła mówić kazania. A nie może. Sam Bóg, wygląda na to, zdecydował, że baba jest głupia. No to ja, chłop, w imię Boga, muszę ją czasem walnąć, jak mnie już ta jej głupota do szału doprowadza. I tak niech się cieszy, że oficjalnie mam tylko ją jedną „w namiocie”, a nie, jak jakiś Salomon czy inny Abraham, kilka, hehe.

Kobiety – te nie są bez winy. Ich winą jest bierność wobec sytuacji i wobec przekonania o tradycji. Wiele z nich myśli, że tak, jak one mają, tak ma większość. Inne naprawdę są „zadowolone”, że w ogóle jakiegoś chłopa w domu mają, bo im się zdaje, że na innego nie zasługują albo że same kompletnie nie dałyby sobie rady. Oczywiście jedno i drugie, to zawsze bzdura, zawsze, gdy za te „zyski” płacą siniakami, płaczem dzieci i niechcianymi aktami seksualnymi. Jeszcze inne myślą sobie – zlał mnie z zazdrości. No tak, tylko mu się wydawało, przecież tamten facet tylko na mnie patrzył, to nawet nie moja wina, ale skoro mój ślubny zazdrosny, to znaczy kocha chyba, fajnie, co tam siniaki. Nie, dziewczyno, nie ma takiej miłości prawdziwej, w której byłoby miejsce na taką zazdrość i na takie siniaki. 

Właśnie, zazdrość. Tak naprawdę, to miłość prawdziwa, także kobiety i mężczyzny, jest od niej wolna. Bo miłość idealna, to jedynie bezwzględne pragnienie szczęścia kochanej osoby. BEZWGLĘDNE. Wiec jeśli kochanej osobie lepiej, szczęśliwiej jest z kim innym, to ja, choć wolałbym ją tulić w ramionach, cieszę się w sercu, że jest szczęśliwsza, niż ze mną. Trudne do zrozumienia? Trudne do zaakceptowania? Może, ale miłość w ogóle jest trudna. To dlatego właśnie (a nie z powodu wymyślonej listy grzechów) Chrystus mówił kiedyś o uchu igielnym. Bardzo niepowszechne jest kochanie naprawdę. Co by nie mówić, większość nas w obiektach swoich uniesień, a nawet w dobrych uczynkach, kocha po prostu samych siebie. Niepowszechne jest kochanie naprawdę, ale jednak wiem i obserwuję, że się zdarza. 

Facet, jeśli jesteś zazdrosny o kobietę, to zastanów się nad sobą. I zastanów się nad tym, czy naprawdę pragniesz tej kobiety szczęścia, czy może tylko własnego. OK, zdradziła cię (zakładam, że na pewno), oszukała. Jesteś wściekły - zrozumiałe. A popatrzyłeś sobie na ręce? Dobra, i tak nie zrozumiesz. Po prostu - albo w ciszy pozwól jej pożałować swojego błędu i daj jej do siebie wrócić (jednocześnie pytając ją, co w TOBIE nie jest takie, jak by chciała), albo, jeśli nie potrafisz, powiedz jej, że to cię przerasta i że nie chcesz jej krzywdzić i dlatego powinniście od siebie odejść. No chyba, że ona wracać nie chce. Wtedy tym bardziej daj jej odejść, bo to nie jest żarówka w twojej lampce nocnej, którą możesz „pstryk” zmusić do tego, by tylko tobie świeciła. A może ty jesteś zazdrosny o to, że na jakiejś imprezie jakiś inny gość poprosił ją do tańca, a potem, choć siedział dwa stoliki dalej, bezczelnie się na nią gapił? I może za to potem, w domu, dostała parę razów? Mój Boże, stary, ręce opadają. Idź się leczyć, zanim stanie się coś bardzo złego, mówię serio. Konkludując - zazdrość, pamiętaj o tym człowieku (mężczyzno, ale i kobieto), to znak, że kochasz siebie, a nie tego, z kim jesteś.

Piętnujmy przemoc i agresję w rodzinach. Tę płynącą od mężczyzn i wycelowana w kobiety, ale także każdą inną. To są cechy, które w nas zostały po naszych ewolucyjnych przodkach. Zacierają się powolutku, ale bywają jeszcze bardzo silne. Na szczęście potrafimy myśleć i działać tak, jak nam racjonalne myślenie każe. Nie dajmy się unosić emocjom. Poza jedną jedyną emocją – miłością. Prawdziwą miłością. Pragnieniem SZCZĘŚCIA drugiego człowieka.


wtorek, 29 stycznia 2013

Mała poprawka i świat byłby o niebo lepszy

Czasem zastanawiam się, czy musimy umierać. Niektórzy mówią, że tak, że to wynik jakiegoś pierworodnego grzechu, który ponoć każdy z nas ma na sumieniu, jednak żaden z nas nie pamięta, aby go uczynił. Inni zaś twierdzą, że wcale nie i że przyjdą czasy, kiedy śmierć będzie ledwie pamiętanym archaizmem. Nie wiem, czy kiedyś pokonamy śmierć i nawet nie wiem, czy byłoby to dla nas dobre. Bo kiedy myślę o tym, jak wyglądałby świat bez śmierci człowieka, to różne i niekiedy dziwne wnioski mnie nachodzą. Ale o tym innym razem.

Tym razem o jednej drobnej rzeczy, o takiej prostej zasadzie, którą gdyby Najwyższy, o ile jest i może, mógłby dla nas wprowadzić, to świat byłby po stokroć piękniejszy.

Skoro już musimy umierać, to nie powinno być tak, nigdy tak nie powinno się dziać, że dziecko umiera prędzej, niż jego rodzic. A rodzic powinien umierać nie prędzej, niż zobaczy, na kogo wyrosły dzieci jego dzieci.

Gdyby Bóg mógł nam to dać. Obawiam się jednak, że nie może. Bo gdyby tylko mógł, to by dał. Może za mało albo źle Go prosimy? A może to sprawka Złego, który akurat tego odpuścić nie zamierza.

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Nie kocham PiS zbyt mocno


Dlaczego nie przepadam za PiS? Wcale nie dlatego, że uwielbiam PO.

Zacznijmy od tego, że do obecnego rządu mam żal. Kiedy głosowałem na PO w ostatnich wyborach, miałem nadzieję, że w drugiej kadencji odrzucą asekuranctwo i że ostro zabiorą się za reformowanie kraju. To, że reformy są nam potrzebne, jest oczywiste. Reformy gospodarcze przede wszystkim, choć nie tylko. Polska nie będzie wiecznie rozwijała się dzięki strumieniowi Euro, płynącemu z Brukseli. Ten strumień kiedyś zacznie wysychać, to pewne. Właściwie już zaczął. A my powinniśmy być na to gotowi, powinniśmy rozwinąć własny potencjał. Tymczasem rząd przeprowadził (z trudem i źle, gdy idzie o formę przekonywania społeczeństwa o słuszności sprawy) reformę emerytalną i tak się wystraszył spadku poparcia, jaki wówczas nastąpił, że o kolejnych zmianach mających przynieść korzyści w odleglejszej, niż ta kadencja, przyszłości, już w ogóle nie myśli. Szkoda. Szkoda przyszłych pokoleń.

A PiS? A PiS ma jeden cel. Przejąć władzę. To oczywiście całkiem słuszny cel, jeśli wziąć pod uwagę, że Prawo i Sprawiedliwość, to partia polityczna. Natomiast metody, jakich się chwyta, zaczynają być, delikatnie mówiąc, nieetyczne. Bo gdy okazuje się, że argumenty merytoryczne i rozmowa o przyszłości gospodarczej kraju (mimo, że kryzys w pełni i powinno być tu PiSowi łatwo) nie dają skutku w postaci zmiany na pozycji lidera w sondażach, wtedy ludzie tej partii (nawet nie jej najważniejsi członkowie, ale jej tuba polityczna w postaci niektórych dzienników, tygodników i toruńskiego nadawcy) zaczynają dwoić się i troić, by pokazać, że PO jest złe, bo… jest złe i już. No bo co to za metoda, że się stara oczernić człowieka, grzebiąc w historii jego przodków? Metoda obrzydliwa, fakt, ale u nas może być bardzo skuteczna. W Polsce bardzo silne jest wciąż przekonanie o słuszności tezy zawartej w przysłowiu o jabłku i jabłoni. Ciągle wielu ludzi, a już szczególnie, jak się wydaje, tych, w których PiS sobie upodobał, uważa, że dobry człowiek obowiązkowo musi pochodzić z dobrej rodziny. I już nieważne, że we wszystkich ugrupowaniach znalazłoby się działaczy, których staruszkowie niekoniecznie byli uosobieniem cnót wszelkich. Ważne jest to, że ten argument „chwyta” świetnie w przypadku akurat takich, a nie innych wyborców. Więc heja z obrzydzaniem ludziom tego, czy innego ministra, poprzez przytaczanie niecnych zachowań jego dziadków. To jednak po prostu obrzydliwe. Tak samo, jak próba wywołania w narodzie strachu poprzez zasugerowanie, że Donald Tusk szykuje się do wykorzystania wojska dla utrzymania się przy władzy (Uwarzam Rze). To tanie i obliczone na to, że czytelnik nie potrafi zbyt dobrze posługiwać się logiką, że jest na tyle mało rozumny, że da sobie to po prostu wmówić. I to bardzo szkodliwe dla Polski, bo, jak w każdym narodzie, tak i w naszym, jest sporo jednostek, którym wmówić można prawie wszystko.

sobota, 26 stycznia 2013

portal.pl

Ten aktor zrobił to tam bez względu na konsekwencje.
Ta seksowna aktorka pokazała dorosłego syna.
Ten polityk jeździ tym autem od dwóch lat.
Dzięki tej diecie bez wstydu pokażesz się nawet na takiej plaży.
Ta choroba potrafi być dla nich bardzo niebezpieczna.
Natalia Siwiec...

Odwiedzam czasem nasze "najlepsze" portale. I za każdym razem mówię sobie, że to już ostatni raz. że nie dam się więcej traktować tak, jak bym był przygłupem. Bo JEST ŻENUJĄCE to, za kogo nas mają szanowne redakcje.

Wiem, nie mam szans w tej walce. Nawet, jak popełnię w akcie protestu rytualne sepuku, to oni napiszą tylko - Ten dorosły mężczyzna zrobił to z tak błahego powodu zostawiając taką wspaniałą rodzinę.

Nie popełnię sepuku. Z tego, ani żadnego innego powodu. Mam wspaniałą rodzinę :)





środa, 23 stycznia 2013

Wysłałem sobie kartkę


Kolejny raz, jak co roku w grudniu, znalazłem w skrzynce pocztowej kartkę z życzeniami, którą to kartkę wysłałem sobie sam. No tak. Sam opłaciłem jej zakup, sam zapłaciłem za jej wysyłkę. Tylko, nie wiedzieć czemu, to nie ja jestem podpisany pod życzeniami. Na kartce odnalazłem podpis innego faceta. Nawet go znam. To znaczy, skojarzyłem jego nazwisko. I wiem, jak wygląda. Każdy tu u nas wie, bo plakaty z jego podobizną porozwieszane były jakiś czas temu po wszystkich słupach, a potem, przez miesiąc, wiatr je nosił po mieście razem z opadłymi w listopadzie liśćmi.

Spokojnych, wesołych świąt i szczęśliwego nowego roku życzy burmistrz mojego miasta, a pod spodem jeszcze imię i nazwisko, tak dla pewności, żebym nie pomylił z kim innym.

Niewiele rzeczy wkurza mnie w naszej demokracji tak, jak arogancja i chora duma demokratycznie wybranej władzy. To jest zdumiewające, jak sama świadomość tego, że pewna większość (jakiejś mniejszości, na ogół) zagłosowała „za” lub jak posiadanie pieczątki z funkcją wpływa na to, w jaki sposób ludzie się zachowują. Ten burmistrz czy starosta (co tu dużo gadać, także minister czy w ogóle szef czegokolwiek państwowego), jak tylko dostaje tę pieczątkę, zaczyna uważać, że jest władcą, jak kiedyś król. Natychmiast uznaje, że jest kimś wielkim. Kimś ważnym. Kimś nawet nieomylnym. I kimś godnym pokłonów i wszelkiego szacunku. Od razu! Zanim cokolwiek zrobi! A potem.. a potem niezależnie od tego, co zrobił.

To po co te kartki? I skąd, mimo przekonania o nieomylności i mimo pełni władzy ten leciutki niepokój? No tak, jestem przecież bogiem prawie, jestem burmistrzem przecież, ale niestety, jakiś idiota wymyślił demokrację i za jakiś czas znów będę musiał tak zakombinować, żeby mnie wybrali. Trudno, tak już jest. Na szczęście mamy tu w budżecie gminy trochę pieniędzy i mamy radnych, którzy o mojej nieomylności bardziej jeszcze przekonani są, niż ja sam (w końcu burmistrz, ważny i na pewno mądry gość), to się podrukuje fajne gazetki o sukcesach, zrobi się lokalny program TV, a w grudniu znów wyśle się kartki świąteczne i odpali się milion światełek na najwyższej w gminie, postawionej przed samym ratuszem, choince. Jasne, że zagłosują.

To wszystko nie tak powinno być. Człowiek wybrany przez społeczeństwo do sprawowania władzy powinien rozumieć, że jego praca, to służba na rzecz tego społeczeństwa, że obywatele, to jego pracodawcy, a nie poddani. Człowiek ów powinien też wiedzieć, że pieniądze, jakimi dysponuje, to nie pieniądze jego firmy, a pieniądze ludzi, w imieniu których rządzi. To oni powierzyli mu je, żeby z ich pomocą zmieniał ich świat na lepsze. Tych ludzi świat przede wszystkim, a swój prywatny na samym końcu.  Nie na odwrót.

Nie tak powinno być, ale tak jest. Wykorzystywanie pieniędzy publicznych do promowania własnej osoby czy ugrupowania jest u nas normą i chyba nic tego nie zmieni. Dlaczego? Bo to irytuje tylko nielicznych. Większość cieszy się i czuje się zaszczycona, że burmistrz o nich pamiętał.

Nie cierpię świątecznych kartek, które wysyłam sobie sam. A Ty?

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Komu grzechy odpuścicie


Spowiedź tak zwana uszna – ileż napisano o tym słów, ileż traktatów całych. Praktykowana w kościele katolickim i prawosławnym, jako warunek odpuszczenia grzechów i jako jeden z sakramentów. Powstała w XIII wieku, ponad tysiąc lat od czasu, gdy Chrystus wypowiedział słowa cytowane przez Ewangelię – „Komu grzechy odpuścicie, są im odpuszczone, komu zatrzymacie, są im zatrzymane”. Nie ulega wątpliwości, że duchowieństwu bardzo na rękę było ustanowienie takiej formy spowiedzi, jako warunku odpuszczenia grzechów i, w efekcie, warunku zbawienia. Zwłaszcza, że niemal cała Europa była już chrześcijańska, pupruraci mieli więc dzięki niej łatwy i prosty wgląd w codzienność zwykłego ludu, jak i, co niebagatelne, w czyny i bezeceństwa królów, królowych i całych dworów. Znaczenia takiego narzędzia dla duchowieństwa, które, umówmy się, nie w stu procentach składało się z ludzi chcących tylko doprowadzić lud do bram nieba, przecenić się nie da. A wszystko to w imię przytoczonych prędzej słów Jezusa. Tylko czy aby na pewno Chrystus, wypowiadając je dwadzieścia wieków temu, chciał powiedzieć nam, że oto teraz, jak zgrzeszymy, to nie ma innego wyjścia, jak usiąść lub uklęknąć obok księdza i powiedzieć mu, co też zbroiliśmy? I czy na pewno chodziło o to, by temuż księdzu (kolejna umowa – nie zawsze przecież mistrzowi intelektu) dać prawo rozstrzygania o tym, czy nasze winy są dla Boga możliwe do odpuszczenia, czy też Bóg, mimo swej miłości do ludzi, tych win odpuścić nam nie da rady? Wątpię. Szczerze, to nawet nie widzę przesłanek, które kazałyby nam sądzić, iż Chrystus chciał powołania jakichś księży, On raczej powołał kościół równych sobie ludzi, prawdziwą wspólnotę. No i jeszcze - co z szarakami, którzy, biedni, tworzyli chrześcijaństwo zanim uznano, że tylko spowiedź na ucho księdza ma moc darowania grzechów?

Człowiek często, jak tylko zacznie coś znaczyć, zaraz wyobraża sobie, że jest nieomylny niemal, a pycha rozdyma jego ego do rozmiarów absolutnie monstrualnych. Stara Wiara obfitowała w prawa. Tysiące praw, reguł, zasad, nakazów i zakazów oraz ustalonych na setki okoliczności sposobów postępowania. Czasem tak absurdalnych, że w imię miłości do Boga robiono, kierując się księgami, rzeczy przedziwne, na których Bogu zwyczajnie zależeć nie mogło. I potem przyszedł Chrystus. Przyszedł po to między innymi, by powiedzieć nam, ze tamte prawa są nieważne, że one odwracają naszą uwagę od tego, co najistotniejsze, że ważne tak naprawdę są tylko dwie rzeczy – miłość do Boga i miłość do innych ludzi. Miłowanie się wzajem. Dobro. To dlatego Ewangelie, to całkiem chude książki, a nie opasłe tomiska. Bo prawda o zbawieniu jest prosta – miłuj swojego Boga i bliźnich, to wszystko. Ale miłuj naprawdę! Nie uważaj się za lepszego od kogokolwiek. Nie życz źle, nawet, jeśli bliźni myśli zupełnie inaczej, nie ubliżaj tylko dlatego, że ośmielił się powiedzieć rzecz, która się Tobie nie mieści w głowie, nie zabijaj tylko dlatego, że bliźni inaczej nazywa tego samego boga, czyli miłość właśnie, albo dlatego, że urodziła się gdzie indziej, niż ty i inną mówi mową.. W ogóle nie zabijaj. Tylko to o naszej wierze i warunkach zbawienia powiedział nam Jezus. A my, ludzie, za długo z tak prostym przesłaniem nie wytrzymaliśmy. Już w chwilę po jego odejściu znaleźli się tacy, co to zaczęli uznawać się za na tyle mądrych, by być uprawnionymi do INTERPRETOWANIA SŁÓW CHRYSTUSA. Skąd takie przekonanie, skąd TAKA PYCHA u nich? Gdyby Chrystus chciał nam dać Prawo Kanoniczne, po prostu by nam je przyniósł gotowe z sobą. Zapewne zdawał sobie sprawę z naszej ułomności i w życiu nie pozwoliłby na to, byśmy sobie sami ustalali skomplikowane prawa boże w oparciu o jego proste słowa, wiedziałby po prostu, jakim to grozi bałaganem. Ale nam Prawa Kanonicznego nie dał, tylko proste przykazanie miłości. Chciał odmienić nas, ludzi, byśmy zrozumieli, że najważniejsze jest dobro. A my, jak to my, zamiast próbować wszczepiać tę prostą prawdę w nasze serca, zabraliśmy się za Jego ewangeliczne przesłanie po to, by każde zdanie porozkładać na części i by z każdego Jego słowa wyprowadzić przynajmniej pięćdziesiąt zasad i reguł dobrej wiary. Mój Boże, kto nam dał do tego prawo?

Komu grzechy odpuścicie, są im odpuszczone, a komu zatrzymacie, są im zatrzymane. Przeczytaj to zdanie jeszcze raz. Chrystus prawdopodobnie wypowiedział je do KAŻDEGO z nas (a nie tylko do księży), bo zawsze mówił do wszystkich, którzy tylko zechcą iść za nim. Komu we własnym sercu wybaczysz winę, krzywdę, jaką Tobie uczynił, temu ta wina w niebie nie będzie policzona. A komu ją zatrzymasz, ten będzie o niej myślał, będzie nosił ją w sumieniu i ten z tą wina stanie przed Bogiem. KAŻDY z nas ma dar odpuszczania grzechów. Poprzez proste, ale szczere przebaczenie. W imię miłości, a więc w imię samego Boga. Bo jedynym sakramentem jest miłość. Miłość człowieka do człowieka, człowieka do Boga i Boga do człowieka. I nie trzeba nikomu niczego szeptać do ucha. Choć jeśli to komu pomaga kochać, to może to robić, przecież to nie grzech.

sobota, 19 stycznia 2013

Miłość zabieramy z sobą


„Miłość zabieramy z sobą”. To ostatnie zdanie, jakie wypowiada Sam do Molly. Potem mówi tylko „Na razie” i odchodzi. Idzie tam, skąd nikt jeszcze nie wrócił („bo i po co?”). Miłość zabieramy z sobą, to pewne. I nienawiść, jeśli ją mamy w sobie, też. I niepokój, i nieprzebaczenie i myśl, która w bezczasie zmienia się w udrękę, że nie przebaczył ktoś. Być może na tym polega niebo i piekło.  Że zabieramy z sobą nasze uczucia, lęki, emocje i w nich trwamy. Zawieszamy się w emocjach, jakie mamy w sercu w ostatniej sekundzie i ta sekunda staje się naszą wiecznością. I jeśli w tej sekundzie ostatniej miłujesz szczerze ludzi, świat i siebie, jeśli wszystkim już dawno  wybaczyłeś i wszyscy Tobie, to będziesz trwał w miłości, której radość ogarnie Cię do stopnia, jakiego nigdy tu, na Ziemi, nie doznałeś. Ale jeśli jest wtedy w Twym sercu nienawiść, jeśli masz na koncie winy, o których przebaczenie nie chciałeś prosić, bądź jeśli sam wybaczyć nie umiałeś, wtedy o radość w świecie, w którym nie rządzą już czas, przestrzeń i materia, a jedynie myśl i być może energia, wtedy tam będzie Tobie o radość bardzo trudno. I być może nic już nie da się zmienić. Może być już za późno. Może nie być już Czasu.

„Miłość zabieramy z sobą”. I wszystko inne, co myślimy i czujemy. W tej jednej, ostatniej sekundzie. To my sami jesteśmy dla siebie niebem lub piekłem, bo ta ostatnia sekunda jest nieśmiertelna. Bo jest ponad czasem, jak dobro i zło.

„Miłość zabieramy z sobą”. Tak, Patryku, ty już wiesz, czy kiedy wypowiadałeś te słowa wcielając się w ducha Sama, miałeś rację czy nie. Dobrze, że powstał ten film. Bo my teraz, kiedy go oglądamy, nawet dwudziesty piąty raz, i nawet wiedząc, że to historia zmyślona, że to bajka, to i tak jakoś tak w środku stajemy się lepsi, i świat jakiś lepszy się staje, a wiara w to, że to wszystko ma głęboki sens choć na chwilę staje się myślą najważniejszą.

O tak, tego jestem pewien – miłość zabieramy z sobą.

piątek, 18 stycznia 2013

To, w co wierzysz, bywa najważnijsze

Urodziłem się w Polsce, w katolickiej, i, jak zdecydowana większość wtedy, praktykującej rodzinie. Moi rodzice pozostają bardzo katoliccy do dziś, choć, jako że zawsze potrafili samodzielnie myśleć, wiele aspektów naszej katolickiej wiary, a zwłaszcza tego, w co oprawił tę wiarę tysiąc z okładem lat historii klerykalizmu (mowa zwłaszcza o opasłych tomach prawa kanonicznego, ale nie tylko) powoduje ich wewnętrzny sprzeciw. Potrafią jednak nad nim zapanować, dla własnego dobra. Ich podświadomość, wespół ze świadomością, podpowiadają im, że warto porozmyślać, poczytać, spojrzeć inaczej, ale nie warto wywracać wszystkiego do góry nogami, bo to im nic nie da, to przeniesie ich na środek gigantycznej ciemnej puszczy w takim miejscu ich podróży, że spokojne dotarcie do celu okaże się niemożliwe.

Bardzo cenię moich rodziców. Za to, że są tacy, jacy są, za to, że dzięki ich poglądom i dojrzałości emocjonalnej, zaszczepili we mnie coś najpiękniejszego na świecie - człowieczeństwo rozumiane jako umiłowanie dobra i miłości. A właściwie samej miłości, bo dobro, to prawdziwe, to właśnie miłość, więc odrębne wymienianie tu dobra jest zbędne. Umiłowanie i poszanowanie KAŻDEGO człowieka. Uszanowanie jego godności i uznanie, że w każdym z nas, nawet w tym, który mnie nie cierpi, ale nawet we mnie, gdy z jakiegoś głupiego powodu zły jestem na cały świat i rzucam wokół gromami, w każdym z nas dosłownie jest co nieco dobra, co nieco miłości, co nieco... Boga.

wtorek, 15 stycznia 2013

na początek

A teraz tak bardziej prywatnie, czyli myśli moje porozrzucane, czasem przypadkowe, czasem na chwilkę tylko, niczym błysk przepalającej się żarówki, pojawiające się gdzieś na kresach świadomości. O wszystkim tu będzie i o niczym, ale mam nadzieję, że interesująco, poprawnie, gdy idzie o nasz język, i sympatycznie.

Cóż, na pewno nie uniknę tu kontrowersji, ale gdy takie się pojawią, gdy moje wpisy nie będą wpisywać się w Twoją, czytelniku, wizję świata, natychmiast pisz o tym, komentuj, zadawaj pytania. To tylko ubogaci ten elektroniczny pamiętnik i sprawi, że mimo, iż wirtualny, stanie się żywym.

Tyle tytułem wstępu. Jak tylko coś fajnego zaświta mi w głowie i o ile znajdę chwilkę czasu w zalatanym życiu, wówczas natychmiast myśli me pojawią się tutaj. Nie obiecuję systematyczności. Ale obiecuję szczerość. I być może intelektualną frajdę. Postaram się z obietnicy wywiązać :)

Pozdrawiam

Ja, Klaudiusz