Całkiem niedawno pewien facet wpadł do jasnogórskiego
klasztoru i usiłował zniszczyć najbardziej czczony w Polsce obraz maryjny. Nie
byłoby w tym może wiele dziwnego, gdyby wyznał potem, że jest ateistą albo
nietolerancyjnym wyznawcą innej (zwykle pięknej w ideach) religii.
Zrozumielibyśmy mimo oburzenia, gdyby wyznał, że czynem swym zwalczyć chciał wiarę
w chrześcijańskiego Boga, że chodziło mu o ty, by ludzie uznali, iż skoro
doszło do zbezczeszczenia czegoś tak adorowanego, to znaczy, że to coś, ten
przedmiot, nie może być niczym szczególnym, że nie może być w nim boskich sił. Przecież
gdyby były, to by do tego nie dopuściły. Jednak nie takie były tego człeka
motywy. On powiedział po zdarzeniu, że chciał zaprotestować przeciw czczeniu wizerunków
istot boskich, bo zabronił tego sam Chrystus. Czcić mamy Boga, a nie jego
namalowane ręką ludzką podobizny. Miał człowiek rację, czy nie?
Moje zdanie jest takie – człowiek dojrzale miłujący
świat, ludzi, a w ludziach Boga, nie potrzebuje figur, malowideł czy
wizerunków. Nie są mu do bycia świętym potrzebne. Jednak nie oszukamy naszej
natury – lubimy po prostu zmaterializować choć w części to, co czujemy, co
siedzi w naszych duszach i w naszych duchowych przekonaniach. Dlatego człowiek
od zarania dziejów tworzył materialne podobizny przedmiotu wierzeń, a często
później te podobizny same w sobie obdarzał czcią i uznawał za boskie. I jest
tak do dziś.
Więc miał ów agresor rację, czy nie? Otóż myślę, że on
sam był do tej racji przekonany, a nawet obsesyjnie był z nią związany. I to
było powodem pamiętnej napaści. Ale myślę też, że jednak w dużej mierze się
mylił. Jak zapewne, czytelniku, zauważyłeś już z poprzednich moich wpisów,
nie jestem zwolennikiem kościoła
katolickiego, jako organizacji i jako sformalizowanego tworu mającego
przeświadczenie o nieomylności w sprawach związanych z nauką Chrystusa. Mam wręcz
przekonanie o tym, ze kościół katolicki od setek lat jest koszmarnie daleko od
tego, co chciał nam zakomunikować Chrystus. No bo mało w kościele zwykłej,
szczerej, prawdziwej miłości do KAŻDEGO
bliźniego. Tak, ale tamten facet z Jasnej Góry racji nie miał.
Nie jest błędem kochanie Boga (jakkolwiek ktokolwiek Go
rozumie) dzięki obrazom, a nawet poprzez obrazy, błędem jest kochanie obrazów.
Jeśli więc patrzymy na obraz jasnogórski, jak na okno, przez które łączymy się
dobrem i miłością absolutna, to to jest wspaniałe. Jeśli zaś klękamy przed tym
obrazem i myślimy sobie, że on sam jest istotą boską i przedmiotem naszych
wierzeń, to zamieniamy go w bożka, a siebie zamieniamy w pogan.
Człowiek często nie potrafi żyć duchowo pięknie bez
symboli tego, co go uduchowia. To dlatego tak wiele powstaje obrazów, rzeźb, a
nawet całych świątyń. W istocie nie są one potrzebne do bycia dobrym
człowiekiem (nie są więc konieczne do życia zgodnie z nauczaniem Chrystusa).
Jednak symbole te co niektórym, tym słabszej,
mniej świadomej wiary ludziom (a jednak gorąco wiary i Boga pragnącym) bardzo w
byciu dobrymi pomagają. I jeszcze jedno. Siła wspólnoty. Taki obraz potrafi
skupić przed sobą naprawdę wiele dobra. Owszem, wiele osób klęczących przed nim
uważa się tylko za dobrych, a w istocie nienawidzą szczerze sąsiadów, niektórych
znajomych a nawet członków rodziny lub kogoś, kto wręcz właśnie klęczy obok.
Jednak wiele z kłaniających się Bogu przed obrazem ludzi, to ludzie dobrzy
naprawdę i jeśli są ich setki, to to połączone, zebrane razem dobro może mieć
szczególną moc. I często taką ma.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz